Pewnie się zastanawiacie gdzie się podziewa Mum’s Life (wtedy jeszcze Mama w Poznaniu??
Wyskoczyła „zostać wreszcie mamą”, ale już wraca!
Przedstawiam Wam moją córeczkę Wiktorię i opowiem trochę o Polnej, porodzie itp..
Ale od początku… termin porodu miałam na 29 maja – moje imieniny, goście, prezenty, emocje itd. a wieczorem ciśnienie 160/120. Torba szpitalna w rękę, mężowi włączyła się opcja „racing” i w chwilę byliśmy na Polnej. A tam? Oczywiście Izba Przyjęć, trzeba się zarejestrować i czekać. Po godzinie zajęła się mną pani doktor i jedna z licznych rozchichotanych, zagranicznych studentek. Szczegółowy wywiad, badania itd. Padło też pytanie, które potem nie opuszczało mnie aż do momentu wyjścia ze szpitala: „od kogo jestem”, a ja byłam od nikogo… tzn. na Polnej mam dwie ciocie położne, ale tu zdecydowanie chodziło o lekarza i to najlepiej któregoś z profesorów. Ale dalej… Trafiam na oddział, trzeba się pożegnać z mężem, podpięto mnie pod KTG i tyle. Trafiłam na zmianę rewelacyjnych położnych (to była ich nocka) – co chwilę przychodziły, pytały.
Kolejny dzień – sobota.
Rano obchód – a raczej coś na jego wzór. jeden lekarz, pielęgniarka i informacja, że „obserwujemy”. Dopiero potem się dowiedziałam, że tak to niestety wygląda w weekendy – żadnych decyzji, pomniejszony skład i tylko obserwacja. Wieczorem położnym nie podoba się zapis KTG – przychodzi lekarz z porodówki i zabiera mnie na nocny zapis. Leżę tam przez całą noc podpięta do maszyny. Chyba nic im to nie powiedziało, bo nad ranem wróciłam do swojego łóżka.
Niedziela? Bez zmian… Obserwujemy. Przy szalejących hormonach dopada lekko depresyjny stan, pojawiają się łzy a na widok męża wybuchasz płaczem – podobno to normalne.
Poniedziałek – wreszcie coś się dzieje! Obchód już z prawdziwego zdarzenia, ze sztabem lekarzy, ordynatorem itd. Zabierają mnie na badania – a tam??? Jakieś 20 osób obserwujących! Nie było to komfortowe, ale cóż. Ordynator podejmuje decyzję: „Czas najwyższy urodzić, ale rozwarcia brak więc założymy cewnik Foleya”. O mamooo ile ja się naczytałam o tym, i jak strasznie tego nie chciałam, ale co zrobić. Zgodziłam się… Pani doktor podejmuje próbę założenia, a ja? Mdleję… Odstąpiono do Foleya i założono mi żel Prepidil – również miał spowodować rozwarcie.
Wtorek – rano badanie i wynik marny. Prepidil dał efekt tylko 2 cm ? Ordynator podejmuje decyzję, że ponawiamy próbę z Foley’em… Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Tym razem inny lekarz, wczorajsza pani doktor stoi pod ścianą. Szybko, sprawnie i bez bólu przyjaciel Foley jest ze mną. Podstawą jego działania jest chodzenie – jak się leży/ siedzi to nie działa. Przyjechał mąż i chodzimy – zwiedziliśmy cały szpital, sama nie wiem ile razy. Wieczór – czas na pozbycie się Foley’a i sprawdzenie efektów. Jako, że na moim oddziale już nie ma lekarza dyżurnego, przychodzi lekarz z porodówki – i co stwierdza? Nadal 2cm – Foley był źle założony. Nerwy puszczają, łzy lecą, ciśnienie szaleje… ehh ?
Sroda – kolejny obchód, jest na nim też szanowny doktorek od Foley’a – nie patrzę na niego! Ordynator stwierdza, że dzisiaj poobserwujemy a jutro na porodówkę i wywołujemy! Oooo nie! Jutro Boże Ciało i moja wizja kolejnego dnia bez decyzji. Nie zgadzam się i domagam się wywoływania dzisiaj! Słyszę, że sprawdzi co da się zrobić i wracam do łóżka. Przysypiam – nagle wchodzi położna z niezwykle seksowną koszulą z porodówki i mówi, że mam się przebrać, spakować i jedziemy rodzić. Wreszcie! Dzwonię do męża, moich ciotek położnych z tego szpitala i jedziemy na porodówkę. A tam??? Podchodzi do mnie kobieta w stroju położnej, twarz ma dziwnie znajomą, jest przesympatyczna i mówi, że będzie się mną dzisiaj opiekować. A dlaczego dziwnie znajoma??? Okazuje się, że to sąsiadka z mojej klatki! ? Emocje rozładowane, uśmiałyśmy się obie i w moment było mi lepiej. Kasia – położna, mówi że mam zadzwonić po męża, bo ona ma dzisiaj dyżur do 19 i nie pozwoli mi nie urodzić przed jego końcem ? Dzwonię – mąż jakby na innej planecie: „Ale że już, tak teraz?”. Wiele razy się zastanawialiśmy jak to będzie kiedy zadzwonię do niego, że rodzę ? Kasia podłącza oksytocynę, KTG a potem każe siedzieć na piłce. Bardzo jej ufam i stosuję się do każdej rady. Przyjeżdża mąż – jakby blady ? Godziny mijają, skurcze na KTG bardzo wysokie a ja? Nic nie czuję ? Przychodzi lekarz – z 2cm skoczyliśmy na 3… Szału nie ma. Kolejne godziny mijają. Zbliża się 15, a ja mam wizję że Kasia kończy dyżur o 19 i mnie tu zostawi i pewnie trafię na jakieś nieprzyjemne babsko. Nieśmiało pytam Kasię o plany na wieczór – bez zawahania odpowiada, że mnie nie zostawi ? Czuję ulgę, wieeeelką ulgę. Kolejne godziny i nic. Przychodzi jakaś kolejna średnio sympatyczna i rozmowna pani doktor i mówi, że przebijamy pęcherz płodowy. Zgadzam się! Narzędzie do zabiegu wygląda przerażająco – długi ostry „pręt” brrr, ale na szczęście nie boli. Wody odchodzą. Czekamy. Po jakimś czasie kolejne badanie i kolejny werdykt, że postępów brak. Małej zaczyna spadać tętno. Coraz częściej pojawiają się w sali różni lekarze. Moja położna dotąd anielsko spokojna, teraz dziwnie zestresowana – nie mówi nic, tylko biega ode mnie do lekarzy. Myślę, sobie „pewnie coś się dzieje i nie chce nas martwić”. Mimo to sami zaczynamy się martwić… Nagle wchodzą lekarze i położna Kasia – w gronie jest jakaś pani profesor – chyba ważna, bo podejmuje decyzję o pilnym cięciu cesarskim. Pyta czy się zgadzam… TAK! W ekspresowym tempie Kasia przygotowuje mnie do operacji i jedziemy na blok. Przemiły starszy pan, jak się okazuje anestezjolog zagaduje o wakacje i w tym czasie znieczula mnie od pasa w dół. Moje nogi „odpływają”. Reszta zespołu traktuje mnie bezosobowo i tak jakby mnie nie było, komentując „że co to za pilny przypadek”, „że specjalnie ich ściągnięto” itd. Jest mi smutno, bo psują jeden z najpiękniejszych momentów w moim życiu, ale staram się nie słuchać. Tną! Czekam, czekam, czekam… robi mi się słabo i zaczynam odpływać, anestezjolog szybko reaguje wstrzykując coś w moją żyłę. Jest dobrze. Czekam dalej i po chwili słyszę ten najpiękniejszy płacz na świecie – płacz mojej córeczki! Łzy leją się po moim policzku, kapią na podłogę. Po chwili widzę, że mała już jest z tatą, na widok męża łzy kapią jeszcze mocniej. Położna Kasia przynosi maleńką i przykłada ją do mojego policzka – co za emocje… Chyba czekałam na to całe życie! Na bloku robi się nerwowo. Słyszę, że „krwawi”, „nie mogę zatamować”, „ściągnijcie tu panią profesor”. Zaczynam się bać. Przybiega owa pani profesor, coś konsultują, czuję, że uciskają… Po chwili sytuacja się uspokaja. Robi się ciszej, lekarze zaczynają się rozchodzić a ja trafiam na salę poporodową. Przychodzi mój mąż, przynoszą maleńką i już jesteśmy we troje. Nie mogę powstrzymać płaczu, znieczulenie „puszcza” i mam dreszcze, potwornie mi zimno, ale jestem najszczęśliwsza na świecie! Maleńka zostaje ze mną całą noc – na szczęście ją przesypia. Mąż również może zostać, ale po kilku godzinach wyganiam go do domu – niech się chłopak prześpi ? Rano każą mi wstać z łóżka – trochę się boję, ale siadam i po chwili wstaję. Boli, oj boli ale to tylko kilka kroków. Wracam do łóżka i czekam aż zabiorą mnie z sali poporodowej na oddział. Po pewnym czasie zabierają mnie tam – trafiam do 4-osobowej sali gdzie leżą mamy z maluszkami. Maleńka już nie jest taka spokojna jak pierwszej nocy – jest głodna ? I tu chwila prawdy – czy poradzę sobie z karmieniem? Trochę ślamazarnie, nieumiejętnie ale jakoś próbuję.
I tak mijają nam 2 dni na oddziale. Bywa różnie – zależy od zmiany. Niektóre położne są cudowne, pomocne i stworzone do tego zawodu. Inne zachowują się jak roboty. Przy niektórych boję się o cokolwiek zapytać, bo „powinnam to już wiedzieć” – ale skąd skoro to moje pierwsze dziecko???? No ale cóż – jak to powiedziała ostatnio pewna przypadkowo spotkana mama „w SPA nie jesteśmy” – nie oczekuję zatem zbyt wiele i zajmuję się maluszkiem na tyle, na ile potrafię.
W sobotę zapada decyzja, że wychodzimy do domu ? Po ośmiu dniach bardzo czekałam na ten moment. Przyjeżdża mąż – lekko zestresowany, ale widzę jego szczęście na twarzy. W dłoni trzyma przekupny sernik dla położnych – położna „bez uśmiechu” nagle zaczyna się uśmiechać ? Wychodzimy!
Pierwsza podróż samochodem mija niezwykle powoli – mąż z opcji „racing” przełączył się na opcję „emeryt” ? Patrząc na małą czuję każdą dziurę w drodze, każdy kamień – na szczęście nie trwa to długo. Wchodzimy do domu. Wita nas pies – mój ukochany pies ? Cieszy się niesamowicie. Pozwalamy jej powąchać małą i dajemy pieluszkę tetrową z jej zapachem. Pies obserwuje, chodzi za nami, na szczęście nie szczeka. Oprowadzamy maleńką po całym domu – mąż opowiada „a tu mamusia będzie robiła obiadki”, „a tu jest Twoje łóżeczko”, „a tu jest biuro taty”…. rozczula mnie to niesamowicie. Kładziemy małą w łóżeczku. Zasypia ?
I tak nam mijają kolejne dni – bywa różnie, ale uczymy się siebie ? Będę Was informować – tymczasem bufet mleczny jest pilnie wzywany! ?